Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Daleko Szymonie! A gdzież zamyślacie mieszkać?
— Tutaj, panie James! My nie opuścimy naszej kopalni, naszej starej karmicielki, chociaż jej mleka w piersiach zabrakło. Żona moja, syn i ja pozostaniemy jej wierni!
— Żegnajcie więc Szymonie — zakończył inżynier, którego głos pomimo woli zdradzał wzruszenie wielkie.
— Nie, powtarzam jeszcze: do widzenia, panie James! nie zaś „żegnajcie!” Jakem Szymon Ford, Aberfoyle jeszcze ujrzy pana!
Inżynier nie chciał pozbawiać ostatniej iluzji biednego nadzorcy. Ucałował młodego Henryka, który nań patrzał ze wzruszeniem. Uścisnął po raz ostatni dłoń Szymona Ford i opuścił kopalnię.
Oto co się działo przed dziesięciu laty, ale pomimo chęci zobaczenia nadsztygara, James Starr więcej o nim nie słyszał.
I dziś, po dziesięciu latach rozłączenia, otrzymuje list od Szymona Ford, który go prosi o przybycie do dawnych kopalni Aberfoyle.
Jakąż wiadomość ciekawą mu zapowiadano? Sztolnia Dochart, szyb Yarow! Ileż wspomnień nazwy te w nim budziły! Tak, niezawodnie! Były to dobre czasy! Czasy pracy, czasy walki! Najlepsze chwile jego życia jako inżyniera!