Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hobson zwierzył się Paulinie Barnett z obawą niebezpieczeństwa im grożącego i zapytywał, co ma począć, czy nie lepiejby powiedzieć wszystko towarzyszom podróży.
Ale Paulina Barnett, a i sierżant Long, stanowczo zaoponowali, mówiąc, że może się to jeszcze zmienić, a lepiej przedtem nie napełniać rozpaczą nieszczęśliwych.
Od 11 września wyspa zaczęła robić dwanaście do trzynastu mil dziennie, w stronę północy.
Hobson, obserwując jej bieg stale, widział w jaką lecą przepaść.
Teraz jedynym ratunkiem byłaby zima — lody utrzymałyby na morzu wyspę błądzącą i łatwiej możnaby dotrzeć do lądu saniami lub nawet na łyżwach.
W obecnej chwili niemożliwą była ucieczka, gdyż łódź nie była gotowa i tak szybko nie możnaby jej skończyć, ze względu na niebezpieczeństwo tylu ludzi rzuconych na igraszkę burzliwych fal morza.
Tymczasem śnieg począł padać, zbliżała się szybkim krokiem zima.
Nakoniec w nocy z 16 na 17 września ukazały się pierwsze kry na morzu. Były to jakby ostre kryształki odosobnione, pokrywające powierzchnię.
Hobson patrzał z błyskiem nadziei w oczach na ten wstęp zamarznięcia wód morskich, ciesząc się, że w przeciągu doby może być wyspa zatrzymana przez gruby na trzy stopy lód i wszyscy zostaną uratowani.
Ale nie stało się to jeszcze. Wyspa pędziła, w dalszym ciągu rozrywając powłokę cienkich kryształków, przebywając całą milę na godzinę.
Hobson widział, że są zgubieni!...
Tymczasem dnia 27 września zauważył porucznik,