Strona:Juliusz Verne - Walka Północy z Południem 02.pdf/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Daleko ztąd? — zapytał Edward Carrol.
— O sto kroków.
— Czyście mogli rozpoznać tych ludzi?
— Nie, bo ognie zaczynają gasnąć — odpowiedział Gilbert. — Ale zdaje mi się, żeśmy ich dobrze obliczali na dwustu!
— Czy śpią, Gilbercie?
— Po większej części, ale mają straż. Spostrzegliśmy kilka wart z bronią na ramieniu, które krążą pomiędzy cyprysami.
— Cóż poczniemy? — zapytał Edward Carrol, zwracając się do młodego oficera.
— Przedewszystkiem należy rozpoznać, o ile się da, co to może być za oddział, zanim spróbujemy go obejść.
— Jestem gotów pójść na rekonesans — rzekł Mars.
— Ja pójdę z tobą — dodał Perry.
— Nie, to ja pójdę — odezwał się Gilbert. — Sobie jednemu mogę zaufać w tym względzie...
— Gilbercie — rzekł James Burbank — każdy z nas pragnie narazić życie dla wspólnego dobra, ale, żeby módz dokonać rekonesansu, nie będąc spostrzeżonym, trzeba być samemu...
— Ja też pójdę sam.
— Nie, mój synu, proszę cię, żebyś został z nami. Mars wystarczy.
— Gotów jestem, panie!
I Mars, nie pytając się o nic więcej, znikł w ciemnościach.