Strona:Juliusz Verne - Walka Północy z Południem 02.pdf/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tu seminolowie, których bandy spotykać jeszcze można na trzęsawiskach Florydy.
Nie myśląc o powrocie, Gilbert i Mars wsiedli napowrót do czółna i zagłębili się jeszcze bardziej w labirynt przejść. Zdawało się, że pewien rodzaj przeczucia pociąga ich ku najciemniejszym zakątkom. Ich wzrok, oswojony z półmrokiem, zalegającym powierzchnię wysepek, pod gęsto splecionemi gałęziami, podążał we wszystkich kierunkach. Raz im się zdawało, że widzą chatę, a była to tylko zasłona z liści, ciągnących się od jednego pnia do drugiego, kiedyindziej znowu mówili do siebie: „jakiś człowiek patrzy na nas“; tymczasem to był tylko stary pień, dziwacznie powykręcany, którego profil wyglądał na sylwetkę ludzką. Wtedy nadsłuchiwali... Może to, czego nie dostrzegą oczy, usłyszą uszy?... Najmniejszy odgłos mógł odkryć obecność żyjącej istoty w tej bezludnej okolicy.
W pół godziny po pierwszym przystanku obaj dotarli do środkowej wysepki. Zrujnowany blokhaus tak był ukryty w największym gąszczu, że nie mogli go dostrzedz. Zdawało się nawet, że przystań kończy się w tem miejscu, że zamulone przesmyki nie nadają się do żeglugi.
Zapora z krzewów i krzaków wznosiła się pomiędzy ostatniemi zakrętami kanałów i bagnistemi lasami, które się ciągną poprzez hrabstwo Duval, wzdłuż lewego brzegu Saint-Johnu.
— Zdaje mi się, że niepodobna płynąć dalej, panie Gilbercie — rzekł Mars. — Wody nie ma...