Strona:Juliusz Verne - Wśród lodów polarnych (1932).pdf/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A więc dobrze! powiedział Hatteras, będziemy walczyli oko w oko.
— Do tysiąca djabłów mam już dosyć tych niewidocznych wrogów, teraz ich zobaczę i będę się z nimi bił, krzyknął Altamont.
— Ale strzelać nie można, na tak wązkiej przestrzeni, mówił Johnson.
— Mamy przecież topory i noże.
Dziwny szmer rósł tymczasem i wyraźnie już rozróżniać się dawało skrobanie pazurarami po ścianie.
— Zwierzę znajduje się od nas najwyżej o 6 stóp, powiedział sternik.
— Masz słuszność, mówił amerykanin, ale mamy dosyć czasu aby, też zgotować im godne przyjęcie.
Amerykanin wziął topór w jedną rękę, nóż w drugą i gotował się do ataku. Hatteras i Bell uczynili to samo, Johnson trzymał w ręku strzelbę.
Skrobanie słyszeć się dawało coraz wyraźniej; lód trzeszczał już pod naciskiem pazurów.
Nagle warstwa ta pękła i olbrzymie ciemne ciało ukazało się w otworze.
Altamont szybko podniósł rękę celem wymierzenia ciosu.
— Stójcie, na Boga! zawołał dobrze znany głos.
— Doktór! doktór! wołał uradowany sternik.