Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po tej rozmowie, gdy Kaw-dier wracał do domu, spotkali go Karry i Halg, głośno wyrzekając na Sirdey’a i Kennedego.
— Co złego wam zrobili?
— Łowiliśmy ryby... Połów powiódł nam się wybornie... Szalupa nasza uginała się pod ciężarem połowu... Nagle, gdyśmy wyładowywali ryby na brzeg, zbliżają się do nas Sirdey i i Kennedy... Z oczu ich i zachowania się widać było, że nie są trzeźwi. — Hej, ty czerwona małpo! — krzyknął Kennedy, przyskakując do mnie — cóż ty sobie myślisz, że ryby są w morzu tylko dla ciebie?... Dalejże... usuńcie się!... Tych rybek i my musimy skosztować... — Mówiąc to, z groźnemi minami, odpychając mnie i ojca mojego, zaczęli zabierać ryby nasze do worków, które mieli z sobą.
— Dlaczego zabieracie ryby, które do nas należą, gdyż myśmy je złowili?... Dlaczego bez pracy chcecie posiąść to, na cośmy ciężko pracowali?... Czyn to brzydki, bezprawny...
— Milcz, głupcze! — krzyknął Kennedy, — bo gdy nie przestaniesz gadać, to ja ci pokażę pięścią co znaczą twoje prawa...
Halg umilkł, Kaw-dier zaś zamyślił się nad niegodziwością ludzką.
— Pan Germain miał słuszność — pomyślał, — złemu trzeba tamę położyć... zbyt szybko się krzewi i nazbyt rozzuchwala.