Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czy można jeszcze nim sterować i dosięgnąć lądu, kierując się w stronę rozpalonego ogniska?...
Te pytania nasuwały się Kaw-dierowi, gdy nagle trzask, huk i okrzyki rozpaczy dały się słyszeć u stóp skał, na których on stał z obydwoma Indjanami.
— Już są blizko! Zgubieni! — rzekł Karro — okręt się rozbił!..
— Na wybrzeże!.. do szalupy!.. — rozkazał Kaw-dier. — Rozbitkom trzeba dać pomoc!..
Nie zważając na wicher, dmący od morza, na ciemność i burzę, trzej śmiałkowie dotarli szczęśliwie do szalupy, wsiedli do niej i popłynęli w stronę, skąd dolatywały z poświstami wichru rozpaczliwe głosy, wzywające ratunku.
Halg stanął przy sterze, Karro nastawił żagle, szalupa pomknęła szybko.
Trzeba było tak zręcznych żeglarzy, jakimi byli obaj Indjanie, aby nie zginąć w głębinach wzburzonego morza.
W pół godziny później z szalupy dostrzeżono przy blaskach płonącego na skałach ogniska ogromny kadłub okrętu, przechylonego na bok i rzuconego przez bałwany morskie na nadbrzeżne skały.
Kaw-dier spojrzał doświadczonem okiem na rozbity okręt i zdziwiony zawołał:
— A gdzież ludzie?.. Dlaczego nie widać rozbitków?... Gdybyśmy nie byli słyszeli nie