Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zbliżała się burza. Nadchodząca noc, a z nią ciemność, pogorszały położenie.
Karro i Halg z trwogą spoglądali ku górze, gdzie na szczycie skał zdawało im się, że dostrzegają ciemną sylwetkę swego dobroczyńcy.
Przez chwilę trwoga ich przejęła. A gdyby tak Kaw-dier zginął, strącony do oceanu wściekłemi podmuchami wiatru?
Ale nie!... To się stać nie może...
Tymczasem burza zerwała się z całą właściwą tym stronom gwałtownością, ciemność zaś szybko zapadającej nocy spotęgowała grozę położenia.
Halg, opuściwszy szalupę, ze zdumiewającą zręcznością podążył na szczyty skał, gdzie Kaw-dier znikł wśród ciemności, aby mu w razie potrzeby dać ratunek.
Nagle wśród huku fal morskich i burzy błysnął u podnóża skał nadbrzeżnych ogień i rozległ się grzmot wystrzału armatniego. Jakieś dalekie przeraźliwe okrzyki i wołania o pomoc przyniósł wicher do uszu Halga, poczem wszystko zagłuszyła szalejąca burza.
Nie było wątpliwości, że jakiś zabłąkany okręt pochwycił huragan w swe potężne wiry i rzucił na skały podwodne przylądka Horn.
Gdy poraz drugi zagrzmiał huk armatni, Karro wyskoczył z szalupy i pobiegł w ślad za synem.