Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chłodnem spojrzeniem poczęły się mieszać i przestępować z nogi na nogę.
Zapanowało długie kłopotliwe milczenie. Buntownicy podziwiali mimowolnie prawdziwie królewski chłód i spokój tego człowieka, którego nienawidzili ze wszystkich sił swoich, a od którego niczego prócz opieki i troskliwości nie doznali. Wreszcie jeden z nich zdobył się na odwagę i wystąpiwszy naprzód, rzekł dość energicznie:
— Prezydencie, nasi towarzysze polecili nam... — tutaj mówca zająknął się nieco i dla dodania sobie odwagi powtórzył:
— Nasi towarzysze przysłali nas...
Wena stanowczo nie dopisywała oratorowi, gdyż zatrzymał się znowu, onieśmielony kamiennym spokojem Kaw-diera.
— Co tu długo gadać — zawołał zniecierpliwiony drugi bandyta, — jesteśmy delegowani do pana!
— Wiem — rzucił krótko prezydent. — Więc?...
Buntownicy stanęli zdumieni. Jakto, oni przyszli tutaj, mając za sobą tłum kilkutysięczny, z którym liczyć się należało, a ten kamienny człowiek pyta ich — więc? Milczenie zapanowało znowu przykre i krępujące dla sławetnych delegatów.
— Więc?... Więc przyszliśmy ze skargą! — wybuchnął wreszcie jakiś rudobrody poszukiwacz.