Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patterson uczuł w piersi dziką radość.
— Byłaby to godna mojej nienawiści zemsta nad tym pyszałkiem Kaw-dierem — pomyślał — nad wszystkimi, którzy mną poniewierali, pogardzali... I za co?.. Za to, że im wypożyczałem pieniędzy, gdy byli w biedzie.
O lichwie i zdzierstwie nie wspomniał.
— Więc wpuścisz nas bez alarmu?
— To jest kogo?
— Mnie i pięciuset Indjan.
— Pięciuset?
— Ci utorują drogę innym.
— Cicho! — zawołał Patterson, gdyż nagle usłyszał czyjeś kroki.
Sirdey zniknął w głębi fosy, jakby się w niej zapadł.
— Co słychać? — dał się słyszeć w tej chwili głos p. Hartlepoola, który na czele kilku żołnierzy odbywał ranny przegląd straży nocnej przed zmianą jej na dzienną.
— Nic nowego! — odrzekł niedbale Patterson.
— Wszystko w porządku?.. W pobliżu nie zauważyłeś pan czegoś podejrzanego?...
— Bynajmniej...
— Chwała Bogu! — odrzekł Hartlepool i oddalił się, idąc sprawdzać następne straże.
— Sirdey! — zawołał z cicha Patterson — jesteśmy znów sami.