Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patterson cofnął się, słysząc, że napastnicy są tak blizko niego.
Na tłustej jego twarzy odmalował się przestrach, zaczął coś niezrozumiale bełkotać.
— Czego się tak boisz? — pytał Sirdey.
— Tych twoich dzikich.
— Nie masz się czego lękać.. Nic ci złego nie zrobią... Oni mnie tu do ciebie wysłali. Powiedziałem im, że możesz im być bardzo użyteczny.
— Ja im mam być użyteczny?
— Tak, ty!.. Słuchaj tylko!.. Dla mnie jest to kwestją życia lub śmierci... Jednem słowem możesz mnie zgubić, lub wrócić mi wolność.
Od chwili napadu tych Patagończyków na Liberję, posługują się oni mną i obiecują mi uwolnienie, jeśli miasto łatwo wpadnie w ich ręce. Tymczasem, jak wiesz, przeklęty Kaw-dier broni miasta zapamiętale, dzicy giną, nadaremnie przypuszczając szturm po szturmie. Straty ich są wielkie... Reszty się domyślasz... Zagrozili mi śmiercią, jeśli nie spełnię obietninicy, którą nieopatrznie im dałem, że dopomogę im do zdobycia miasta... Wiesz, kiedy spostrzegłem cię na szańcu, zadrżałem z radości... «Druh!... — pomyślałem — ten mnie ocali!»
— W jaki sposób?
— Wpuszczając nas wśród nocy bez wystrzału przez fosę za ten twój szaniec...