Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stępnego szańca, odpowiadałbyś za to głową... Uwaga więc i czujność do rana!..
Patterson odrzekł coś, że czuwać będzie niezmordowanie, że na najmniejszy ruch podejrzany ze strony nieprzyjaciół, nie omieszka natychmiast zaalarmować załogi.
— To twoim obowiązkiem — odrzekł Kaw-dier, oddalając się. — Biada temu, któryby go nie spełnił.
— Jedno słowo prośby — rzekł lichwiarz.
— Jakie?
— Dam trzy sztuki złota temu, kto za mnie pełnić będzie tę służbę na szańcach. Dam nawet więcej... Uwolnij mnie pan...
— To niemożliwe — odrzekł surowo Kaw-dier. — Każdy z obywateli Liberji w chwili niebezpieczeństwa winien stawać w jej obronie z narażeniem życia. Okupywać się złotem byłoby czynem wielce brzydkim...
Patterson zaklął z cicha.
Gdy kroki odchodzącego Kaw-diera ucichły w oddaleniu, lichwiarz zazgrzytał zębami.
— Ach, nienawidzę tego człowieka!
Przez kilka godzin przeznaczonych na pełnienie straży, wyrzekał na los swój, przeklinał Kaw-diera, miotał obelgi na świat cały.
Nad ranem, gdy za godzinę miał się skończyć czas jego służby na okopach, Patterson usłyszał w głębi fosy jakiś podejrzany szelest.