Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

harcowali po równinie, tworząc coraz to większe oddziały.
Olbrzymi, gęsty las zasłaniał wybornie miejsce, w którem wylądowali.
Kaw-dier podziwiał zręczny wybór przez Indjan tego miejsca do napadu na wyspę. Wśród skalistego wybrzeża, osłonionego puszczą leśną z jednej strony, a górami z drugiej mogli oni z łatwością wylądować, niepostrzeżeni przez nikogo.
Z każdą chwilą przybywało ich coraz to więcej, coraz wyraźniej słyszeć się dawały groźne okrzyki zapowiadające śmierć mieszkańcom nowo powstałego grodu.
Orlim swym wzrokiem Kaw-dier objął i policzył wrogów. Mogło ich być w tej chwili na równinie około pięciuset. Niektórzy uzbrojeni byli w karabiny starego systemu, jakie do niedawna były w użyciu w armji argentyńskiej.
Siła to była poważna, wobec której należało natychmiast zarządzić odpowiednie środki obrony.
Noc się zbliżała burzliwa. Indjanie łatwo mogli skorzystać z ciemności i napaść na miasto. Najwidoczniej bowiem to było celem ich wylądowania na wyspie, wolnej dotychczas od wszelkich napadów z zewnątrz.
Sądząc po piórach kogucich i sępich, któremi przyozdobione były głowy indyjskich wojowników, należeli oni do plemion, które na-