Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pawełek z przerażeniem pomyślał, że może to istotnie są zbójcy.
— Towarzysze! — mówił ktoś w pieczarze — godzina czynu wybiła!...
Był to głos Doricka Lewisa.
— Zamach nasz nie udał się!... Kaw-dier żyje!... gmach ratusza stoi nienaruszony... Trzeba działać w inny, bardziej stanowczy sposób...
— W jaki? Mów!
— Mamy proch w tej grocie ukryty... Dwie bomby mam już z niego przygotowane...
— Tak — mruknął Fred Moor, — bomby są, ale kto je w Kaw-diera rzuci?...
— Ja! — odrzekł z zawziętością Dorick.
— Kiedy?
— Dziś w nocy, gdy będzie obchodził straże, głowa jego spadnie do moich nóg.
Nastała cisza. Rozmowę dalszą prowadzono już szeptem.
Pawełek zdrętwiał z przerażenia, serce jego ścisnął ból i gniew.
— Jakto, więc jego ukochany opiekun ma zginąć tego wieczoru?... Mają go zabić złoczyńcy?...
Chłopiec uczuł gwałtowne pragnienie ratowania Kaw-diera, uprzedzenia go o grożącem mu niebezpieczeństwie.
— Zol — zawołał na psa, — biegnij do pana, sprowadź tu ludzi!
Zmyślne zwierzę, jakby go zrozumiało, pę-