Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pięciu to mało! — rzekł Sirdey.
— Ale znajdą się i inni... Możemy liczyć na to, że w chwili napadu na Kaw-diera pójdzie z nami Jakson, pójdzie Miroff, Blimfeldman, Reed, pójdzie Chińczyk olbrzym...
— Sun?
— Tak, Sun, który drzewa łamie!...
— Będzie więc już dziesięciu...
— I to nielada zuchów...
— Ale wierzcie, znajdzie się przy nas dwa razy, trzy razy tyle, niech tylko zbraknie tego przeklętego włóczęgi... Do pioruna! czas działać!... Nie słowa teraz, lecz czyny dadzą znać światu, żeśmy nie stado baranów, nad którem taki Kaw-dier przewodzić może!... Precz z nim!
— Niech ginie! — powtórzyli z wściekłością wszyscy jednogłośnie.
Ucichli na chwilę, spojrzeli uważnie dookoła, a Widząc, że sami są na skraju lasu, dalej zaczęli się naradzać i snuć plany zguby dla Kaw-diera i nowopowstającego grodu.
Przed oczami spiskujących rozszerzała się wspaniała panorama nadmorska. Ale oni nie zwracali uwagi na otaczające ich pola uprawne, łąki z pasącemi się na nich trzodami, na wznoszące się coraz nowe liczne gmachy powstającego miasta, miejsca pracy i pomyślści tysiąca wychodźców. Na to wszystko w chwili tej nie patrzyli ci ludzie, nie podzi-