Strona:Juliusz Verne - Gwiazda Południa.pdf/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
– 237 –

Spełniono już kilkanaście toastów na cześć Gwiazdy.
W sali stawało się gorąco nie dowytrzymania.
Nagle, trzy silne uderzenia we drzwi przerwały gwar rozmowy.
— Proszę wejść — wołał pan Watkins — ktoby to nie był, będę mu rad, o ile tylko jest spragniony.
Na progu zjawiła się wysoka, chuda postać J. Wandergaarta.
Goście byli zdziwieni, znano ogólnie nieprzyjaźń, dzielącą dwóch sąsiadów i w zjawieniu się nieoczekiwanem Wandergaarta, przeczuwano przykre zajście.
Cisza zaległa obszerną salę. Wszystkie spojrzenia skierowały się na siwowłosego, starego szlifierza, ten zaś stał milcząc ze skrzyżowanemi ramionami, w wysokim kapeluszu na głowie i w długim czarnym paltocie.
Pan Watkins uczuł nieokreślony strach, dreszcz go przeszedł. Fermer gwałtem otrząsnął się z przykrych przeczuć.
— He, ależ to długo trwało zanim sąsiad zdecydowałeś się zrobić mi przyjemność zjawienia się w mym domku. Co za wiatr pomyślny sprowadza was do mnie?
— Wiatr sprawiedliwości, sąsiedzie Watkins — odpowiedział chłodno starzec. — Przy-