Strona:Juliusz Verne - Gwiazda Południa.pdf/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
– 222 –

Ach, jakaż to była radość, gdy ojczulek znalazł dyament!
Szalony śmiech pięciu zamaskowanych towarzyszył ostatnim słowom Matakita.
Cypryan naturalnie nie podzielał tej wesołości i ze zmartwienia przygryzł wargi. Nuta prawdy, brzmiąca w opowiadaniu młodego kafra, nie ulegała zaprzeczeniu. Daremnie wysilał się inżynier na wyszukiwanie faktów, mogących zbić to twierdzenie, daremnie mówił do siebie:
Naturalny dyament rozstopiłby się od gorąca panująeego w piecu. Zdrowy rozsądek kazał przyznać, że osłona z gliny, która go otaczała, ochroniła go od żaru. A może też przebywaniu przez czas dłuższy w tem gorącu zawdzięcza on swój czarny kolor. Może rozpłynął się od żaru i później na nowo skrystalizował.
Przypuszczenia te, jak błyskawica przemknęły przez umysł inżyniera, nie mógł jednak znaleźć ostatniego słowa zagadki.
— Przypominam sobie dokładnie — rzekł jeden z mężczyzn — że widziałem istotnie w tym pamiętnym dniu grudkę ziemi w ręku kafra, trzymał ją tak mocno, iż nie można było mu jej wyjąć.
— Tak, nie można dłużej wątpić — rzekł drugi — bo czyż to możliwe robić dyamenty?