Strona:Juliusz Verne - Gwiazda Południa.pdf/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
– 185 –

znać gorączkujących. Spostrzeżenie to zdawało się bardzo martwić strusia.
— Cypryanie! stary druhu! chorym jesteś i samotnym w tej pustyni — zawołał ptak i padł do stóp jego.
Było to również niezwykłem zdarzeniem, bo struś tak samo jak mówić tak i uklęknąć nie może.
Cypryan się i temu nie dziwił i znajdował też bardzo naturalnem, iż ptak, wyjąwszy z pod lewego skrzydła skórzaną flaszkę ze świeżą wodą zmieszaną z koniakiem, przytknął mu szyjkę tejże do ust.
Zadziwił go dopiero ptak, gdy odrzucił swoje opierzenie oraz długą szyję i stanął przed nim silny mężczyzna, nikt inny, tylko jego przyjaciel Pharamond Barthes.
— No tak, to ja — zawołał Pharamond — czyś ty mnie nie poznał przy pierwszych słowach? Dziwisz się mojemu przebraniu? To podstęp wojenny, którego nauczyli mnie kafrowie, dozwalający bezpiecznie zbliżyć się do strusi. Lecz mówmy o tobie, biedny przyjacielu. Skąd się tu wziąłeś, sam jeden i chory, nie przypuszczałem wcale, że jesteś w tym kraju i czysty przypadek pozwolił mi cię spotkać.
Cypryan zaledwie mógł mówić i nie wiele też objaśnił swego przyjaciela.