Strona:Juliusz Verne - Gwiazda Południa.pdf/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
– 184 –

Wkrótce ten piekielny koncert rozpoczął się na nowo i trwał aż do świtu.
Wśród tych majaczeń przeszedłby inżynier bez świadomości w stan wiecznego spoczynku, gdyby nie nadzwyczajne okoliczności, wstrzymujące naturalny bieg wypadków.
Deszcz ustał i słońce stało już dość wysoko na niebie, gdy Cypryan, otworzywszy oczy, ze zdziwieniem spostrzegł, iż zbliżył się ku niemu duży struś.
— Czy to struś Matakita — pytał sam siebie.
Długonogi ptak wyręczył go w odpowiedzi, i co dziwniejsze wyrażał się po francusku.
— Nie mylę się! Cypryan Méré! mój biedny towarzyszu, co ty tu do licha porabiasz?
Struś, mówiący jego rodzinnym językiem, struś, który znał jego imię, byłby niewątpliwie niezmiernie zadziwił człowieka przy zdrowych zmysłach; Cypryan przyjął jednakże jako rzecz zupełnie naturalną to nadzwyczajne zjawisko. W swych gorączkowych marzeniach widział jeszcze większe cuda.
— Nie bardzo jesteś uprzejmym, panie strusiu — odpowiedział mu, — jakież masz prawo mnie tykać? — mówił Cypryan głosem przerywanym, po którym tak łatwo po-