Strona:Juliusz Verne - Gwiazda Południa.pdf/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
– 183 –

nych. Nadmierne jednakże zmęczenie robiło go nieczułym. Miał tylko tyle siły, że zmienił prędko ubranie, na szczęście jego worek podróżny nie przepuszczał deszczu, i padł u stóp drzewa, które ocieniało równinę. Zaczął się dla niego okres na wpół sennych majaczeń, w których przestrzeń, czas i odległość mieszały się ze sobą.
Czy był dzień, czy noc? Deszcz padał czy słońce świeciło? Czy umarł już, czy żyje jeszcze? Podobne pytania zadawał sobie nieustannie, nie umiejąc jednakże znaleźć dostatecznej odpowiedzi.
Przyjemne i szkaradne sny nasuwały się jego wyobraźni.
Paryż, szkoła górnicza, ognisko domowe, ferma Wandergaart, miss Watkins, Pantalacci, Hilton, Friedel, stada słoni, Matakit, i chmary ptactwa, zakrywające horyzont.
Wszystko, co lubiał lub czego nienawidził, walczyło i mieszało się w jego mózgu. Do tych majaczeń, rzeczywistość dodawała też swoje wrażenia.
Prawdziwie okropnym jest stan chorego w pustyni, wśród wrzasku szczekających szakali, krzyku tygrysów, wycia hyen. Zdawało mu się też, że słyszy huk wystrzału, po którym dziwna zapanowała cisza, po poprzedniej wrzawie.