Strona:Juliusz Verne - Gwiazda Południa.pdf/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
– 164 –

znaję wyraźnie wózek zaprzęgnięty w strusia! To on, na pewno!
Pantalacci, przyjrzawszy się przez lunetę, potwierdził spostrzeżenie inżyniera.
— Jaka przestrzeń rozdziela go od nas? — zapytał Cypryan Pantalacciego.
— Siedem do ośmiu mil, a może i dziesięć — odpowiedział włoch.
— W każdym razie dziś już nie warto go ścigać?
— A nie warto — odparł Pantalacci — bo za pół godziny ściemni się, i możemy zbłądzić po nieznanej drodze.
— Zostawmy to więc do jutra; wyruszywszy wcześnie, możemy mieć nadzieję, iż go jutro dościgniemy.
— Takie i moje zdanie.
Wieczerzę spożyto w wesołem usposobieniu i wcześnie udano się na spoczynek, aby jutro podwójnym marszem osiągnąć cel wyprawy.
Cypryan i chińczyk, zawinąwszy się w kołdry prędko zasnęli. Na to tylko czekał Pantalacci, aby wykonać ułożony plan.
Nizkie jego instynkty nie dawały mu spokoju, wciąż przemyśliwał jak się pozbyć towarzyszów i samemu zdobyć dyament. Blizkość Matakita przyspieszyło wykonanie jego zamiarów.