Strona:Juliusz Verne - Gwiazda Południa.pdf/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
– 153 –

— Ba, już ja to urządzę, poprowadzę tak, jak gdyby stało się to samo z siebie.
Po upływie godziny, gdy włoch wrócił do obozu, zastał Cypryana, Bardika i Liego pogrążonych w śnie głębokim. Tak mu się przynajmniej zdawało; gdyby jednak był przebieglejszym, zauważyłby, iż głośne chrapanie chińczyka mogło być udanem.
O świcie wszyscy obudzili się. Pantalacci skorzystał z chwili, gdy Cypryan udał się do strugi dla umycia się, aby mu z broni wyciągnąć naboje.
Bardik przyrządzał wówczas kawę, a chińczyk zbierał bieliznę, rozwieszoną podczas nocy na swoim sławnym sznurze, rozciągniętym pomiędzy dwoma olbrzymiemi baobabami.
Po wypiciu kawy dosiedli koni, zostawiając obóz i bawoły pod opieką Bardika.
Li prosił o pozwolenie towarzyszenia swemu panu i uzbroił się tylko w nóż myśliwski.
Po półgodzinnym marszu dosięgli miejsca, gdzie wczoraj zauważono słonie.
Powietrze było łagodne i przeźroczyste. Na olbrzymiej łące, której trawa jeszcze błyszczała kroplami rosy, śniadało właśnie około 300 słoni. Dziatwa podskakiwała wokoło swych matek i ssała swoją ranną porcyę; starsi nurzali głowy w soczystej trawie, poruszając olbrzymiemi uszami.