Strona:Juliusz Verne - Gwiazda Południa.pdf/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
– 149 –

podróżnych, była tak rozkoszną, że sam widok jej pokrzepił zwątlone ich siły. Pomiędzy dwiema, szmaragdowej zieleni łąkami, płynął strumień tak kryształowo przejrzysty, iż dno jego wszędzie było widocznem. Liczne drzewa owocowe rosły na pagórkach, na oświetlonej słońcem równinie roiły się całe stada czarnych antylop i bawołów, w niewielkiej odległości biały rhinoceros wlókł się ciężkim krokiem do rzeczki, aby w niej swe cielsko zanurzyć. Ukryte w gąszczu ziewały dzikie zwierzęta, a leśny osioł podnosił swój brzydki głos. Po drzewach zaś tysiące małp goniło się zawzięcie. Cypryan i towarzysze jego stanęli na pagórku, podziwiając ten obraz. Byli nareszcie w tej dziewiczej Afryce, gdzie królami są krwiożercze zwierzęta, nieznające niebezpieczeństwa broni palnej.
Również dziwiło ich nagromadzenie licznych odmian zwierząt jak na obrazie malarza, któryby chciał skupić wszelkie ich rasy na płótnie. Mieszkańców ta piękna okolica posiadała bardzo mało, tak, że porównać ją można do pustyni.
— Jeszcze słoni brakuje, aby obraz ten uzupełnić — zawołał zachwycony Cypryan.
Usłyszawszy te słowa, Li wskazał mu, wyciągając ramię w stronę łąki graniczącej