Strona:Juliusz Verne - Bez przewrotu.pdf/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Prezes Barbicane, jego kolega i dziesięciu pomocników zbliżyło się do szopy, we wnętrzu, której była ustawiona baterya elektryczna.
Barbicane, trzymając w ręku swój chronometr, liczył minuty — które nigdy mu się dłuższemi nie wydały, minuty, które, zdawało się, trwają nie już lata, ale wieki.
Gdy już tylko dziesięć minut brakło do północy, Barbicane i Nicholl zbliżyli się do aparatu połączonego nicią z galeryą Kilimandżaro.
Sułtan, jego dwór, tłum krajowców otaczali ich ogromnem kołem.
Zależało wiele na tem, by strzał padł w chwili ściśle oznaczonej przez obliczenia J. T. Mastona, to jest w chwili, gdy słońce przetnie tę linię porównania dnia z nocą, z której więcej nie zejdzie w swym pozornym obrocie naokoło ziemskiej steroidy.
— Północ bez pięciu! — Bez czterech! — Bez trzech! — Bez dwóch! — Bez jednej!...
Prezes Barbicane patrzył na wskazówkę swego zegarka, na którą padało światło latarni, trzymanej przez jednego z pomocników, podczas gdy kapitan Nicholl, z palcem wzniesionym nad guzik aparatu, stał w pogotowiu, aby w oznaczonej chwili puścić prąd elektryczny.
— Już tylko dwadzieścia sekund! — Tylko dziesięć! — Tylko pięć! — Tylko jedna!...