Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 282 —

Ale na cóż przydały się żale i rozpacze? Konieczność twardą swą dłonią zmuszała nas do przyjęcia wszystkiego z męstwem i rezygnacyą. Pozostawało nam jedynie urządzić się, o ile możności, na tym pustym lądzie, i zabezpieczyć od zimna.
W powrotnej drodze upatrzyliśmy z bosmanem kilka obszernych jaskiń w nadbrzeżnych skałach granitowych, zdolnych pomieścić nas wszystkich wraz z ocalonym ładunkiem Halbranu. Tum więc, aż do jakiegoś czasu, postanowił kapitan przenieść się z lodowca, na którym noc ostatnią mieliśmy jeszcze przepędzić. Po wezwaniu bosmana stawiła się cała załoga, prócz Petersa; wiedzieliśmy wszakże, iż nie zawiedzie on nigdy naszego zaufania, że w każdym razie liczyć na niego możemy.
Gdy wszyscy stanęli w porządku, Len Guy przemówił ze spokojem i wielką godnością, odpowiadającą ważności położenia. Przedewszystkiem przedstawił jako konieczność — przeniesienie się na ląd i bezpieczne umieszczenie żywności, która mogła starczyć na kilkanaście miesięcy. Dzięki więc temu, głód nie groził nikomu, również węgla nie powinno zabraknąć do sporządzenia codzień ciepłego pożywienia. Co się zaś tyczy łodzi, kapitan uważał ją za własność ogólną. Czy wszakże będzie ona zaraz, czy później użytą, mimo nalegań Hearna i jego towarzyszy, nie chciał wypowiedzieć od razu swego zdania — zostawiając sobie kilka dni namysłu. To tylko oświadczył stanowczo, że ani on, ani porucznik, ani bosman, ani wreszcie ja — nie chcemy korzystać z żadnych przywilejów. Wszyscy na równych prawach godzą się na losowanie w tem przekonaniu, że ci, którzy odpłyną pierwsi i szczęśliwie dostaną się za koło biegunowe, nie zaniedbają pozostałym nadesłać pomocy.
Mowa kapitana, jak już powiedziałem, miała tyle szczerości i tyle powagi, iż nikt nie śmiał słowem jednem