Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 217 —

— Czy masz mi co do powiedzenia?
— Tak.
— Poczekaj, zaraz wyjdę...
— Jeśli pan pozwoli... jabym wolał... czy mogę wejść do kajuty?...
— Wejdź! — rzekłem nieco zdziwiony, i metys wsunąwszy się nieśmiało, zamknął starannie drzwi za sobą.
Uniosłem się z posłania i wsparty na ramieniu, wskazałem krzesło gościowi; ten wszakże nie przyjął zaproszenia i widocznie zakłopotany, stał chwilę milczący.
— Cóż cię sprowadza dziś do mnie, Petersie? — zacząłem pierwszy, by ułatwić biedakowi rozpoczęcie rozmowy.
— Chciałbym panu coś powiedzieć... Chciej mię pan zrozumieć... mnie się zdaje, że pan powinieneś o tem wiedzieć. Ale pan sam jeden tylko z całej naszej załogi...
— Jeśli obawiasz się mej niedyskrecyi, Petersie, to pocóż mi mówić?
— O, ja muszę, tak, muszę koniecznie! Mnie to cięży tu, jak wielki kamień, jak skała olbrzymia! — zawołał, uderzając się w piersi. — Ja się ciągle boję — dodał po chwili milczenia — bym tego kiedy przez sen nie wypowiedział, bo mnie to nigdy nie opuszcza, czy na jawie czy we śnie...
— Więc śnisz Petersie, a o czem?
— O nim panie! I dla tego szukam ustronnych kątów, by mię kto czasem nie podsłuchał, by się nie dowiedziano o jego prawdziwem nazwisku.
— O czyjem nazwisku? O twojem? Toż wiemy już, że jesteś Dick Petersem, nie zaś Huntem — choć wytłomacz mi dla czego się przezwałeś?
— Dla czego się przezwałem? Bo mi moje własne obrzydło, bo nie chciałem go już od czasu tego nieszczęśliwego zajścia na Grampiusie!... I Peters zasłonił ręką twarz, a z piersi jego wyrwał się jęk głuchy.