Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 197 —

się nad powierzchnią morza ciemniejsze punkta, oświetlone miejscami ukośnemi promieniami słońca.
Jeszcze dwadzieścia minut szybszej jazdy, aż po zwinięciu mniejszych żagli z rozkazu porucznika, Halbran zaledwie nieznacznie posuwał się naprzód.
Zamiast wszakże obszernych wysp, o których wspominał Prym, ujrzeliśmy w końcu zupełnie wyraźnie z jakich 12 drobnych wysepek, z których największe dochodziły 50 — 60 siągów kwadratowych, mniejsze zaś nie mając więcej nad 3 — 4, rozsiane były niby drobne skały, o które spieniona rozbijała się fala.
W tej chwili Peters spuszczając się powoli wzdłuż wielkiego masztu, skoczył na pokład.
— Więc cóż, Petersie, poznałeś ten archipelag? — zapytał Len Guy.
— Archipelag? tam niema już archipelagu, tam są tylko kamienie, ani jednej wyspy!... — odparł żywo tenże.
Rzeczywiście, zaledwie kilkanaście wierzchołków, tworzących zapewne wzgórza dawnego lądu, wynurzało się z wody, jakby na świadectwo istnienia na tem miejscu obszernych dawniej lądów. Jeżeli wszakże wyspy ciągnęły się długim pasmem ku zachodowi, może choć ostatnie z nich ocalały.
Należało więc po rozpatrzeniu na miejscu, jak dawną mogła być katastrofa, posunąć się jeszcze nieco w obranym kierunku.
Wprawdzie ustała już obawa przed napaścią krajowców, których oczywiście nie było, w zamian jednak roztropność kazała zatrzymać Halbran w pewnem oddaleniu, by uniknąć niebezpiecznego najechania na ląd, jaki się pod wodą zdradziecko mógł ukrywać.
Po zarzuceniu kotwicy, wsiadło nas kilku dołodzi — i kapitan kazał skierować ku największemu obszarowi ziemi.