Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 136 —

Jeżeli jednak nikt na Halbranie nie zaznał wtenczas spoczynku, Hunt zdawał się nawet nie potrzebować go zupełnie. Najtrudniejsze czynności niczem były dla niego. Ilekroć też wypadło podpłynąć łodzią do którego z lodowców, by zarzucić w nim kotwicę i przytwierdzić linę, dla powolnego holowania statku w miejscach grożących wielkiem niebezpieczeństwem, zawsze tylko Huntowi polecał to kapitan; był bowiem pewien, że on sam najdokładniej i najszybciej dokona roboty.
Słusznie też zyskał w końcu dziwny ten człowiek uznanie, zarówno u kolegów, jak i u swoich zwierzchników, za rzadką w swojem rodzaju doskonałość. Gdy wszakże zdarzyło się razy kilka, iż musiał siąść do tejże samej łodzi z Holtem, spełniał posłusznie jego rozkazy, jako wyższego od siebie stanowiskiem, nigdy jednak na zapytania nie dawał odpowiedzi — nigdy jednem nie odezwał się słowem. Tajemniczość też pewna otaczająca jego osobę, zaciekawiała wszystkich w najwyższym stopnu.
Jednakże mimo wszelkiej ostrożności, niepodobieństwem było uniknąć kilku silniejszych starć. Jakkolwiek boki okrętu okazały się nadzwyczaj wytrzymałe, to ster przy gwałtownych i bezustannych ruchach groził zupełnem obluźnieniem w obsadzie. Baczny na wszystko porucznik kazał go co prędzej wzmocnić dwoma równemi krokwiami i otoczyć wspólną klamrą, co mu nowej dodało siły.
Dnia 17-go grudnia zabrzmiał donośny głos strażnika, który ze swego bocianiego gniazda wołał:
— Od strony stybarku na przodzie!...
Pospieszyliśmy żywo w tę stronę pokładu i gdy rozsunęły się nieco lodowce, ujrzeliśmy jeden, nieskończenie zda się, długi łańcuch gór lodowych, niby pasmo Alp, których profil rysował się wyraźnie na dość pogodnem sklepieniu nieba, a u któ-