Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 122 —

— A teraz powiedz mi, bosmanie, jakże tam Hunt? Czy bardzo jest zadowolony, że znajduje się już za kołem biegunowem?
— Alboż ja wiem! on zawsze milczy jak głaz lodowy, niczego się pan od niego nie dowie. Jednak, jak dawniej, pewny i teraz jestem, że zna on lepiej te strony od nas wszystkich...
— Co jednak naprowadza cię właściwie na ten domysł?
— Nic i wszystko! Są rzeczy, panie Jeorling, które raczej odczuć tylko można.
I rzeczywiście, jakkolwiek Hunt nie starał się zwrócić na siebie uwagi, przeciwnie nawet, usuwał się z przed oczu ludzkich, było w nim jednak coś, co mię w szczególny sposób zaciekawiało, dla czego miałem dla niego zdwojoną uwagę.
W pierwszych dniach grudnia przyjazny wiatr począł słabnąć i po chwilach zupełnej ciszy, w czasie której wszystkie żagle opadły w koło masztów, zauważyliśmy zwrot prądu ku stronie północno-zachodniej. Wiadomem zaś jest każdemu, kto choć krótko znajdował się już na tych morzach, że zmiana taka jest niechybnie zapowiedzią gwałtownej burzy, lub choćby tylko dłuższej niepogody.
Gdy więc Halbran począł zwalniać w biegu i wreszcie stanął zupełnie nieruchomo na powierzchni morza, gładkiej, niby szyba zwierciadlana, kapitan Len Guy, okazał żywe zaniepokojenie.
— Ocean „przeczuwa” coś niezwykłego — rzekł do mnie rano dnia 5-go grudnia. — Tam — dodał, wskazując ręką wschodni, mroczny horyzont — tam, pewny jestem, szaleje teraz straszna burza.
— Uważałem już sam, że powietrze niezwykle mgliste jest w tej stronie — potwierdziłem. — Może jednak południowe słońce...