Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 121 —

wistości. Jedynem też mojem pragnieniem było, aby warunki atmosferyczne sprzyjały nam zarówno tu, jak poprzednio.
Lecz na ogorzałych, pod wpływem morskiego powietrza twarzach, zarówno prostych majtków, jak samego kapitana i jego porucznika, widne było wielkie zadowolenie na wiadomość o przebyciu 66-tego równoleżnika. Nazajutrz też Hurliguerly zaczepił mię wesołym wykrzyknikiem:
— A co, panie Jeorling, oto już sławne koło za nami!
— Jeszcze niezbyt daleko, bosmanie — odparłem.
— Pójdziemy i dalej z Bożą pomocą! — Mam jednak powód do niezadowolenia...
— Cóż takiego cię trapi?
— Ot, nie dopełniliśmy ceremonii chrztu, którą zwyczaj uświęcił od wieków, gdy okręt przechodzi tak ważną linię...
— Nie rozumiem, o co ci chodzi, bosmanie. Toż o ile wiem, zarówno ty, jak wszyscy twoi towarzysze, nie pierwszy już raz przekroczyliście koło biegunowe.
— Naturalnie, my nie pierwszy już raz, ale pan, panie Jeorling... — mówił stary, mrużąc filuternie oczy.
— Rzeczywiście — odrzekłem — mimo, że wiele już podróżowałem, tak daleko jeszcze w szerokości naszej ziemi nie posunąłem się nigdy...
— Więc należy się panu chrzest koniecznie! — Ot tak sobie cichutko, bez zwykłej ceremonii, z dziadkiem polarnym na czele... Gdybyś tak pan, chociaż mnie pozwolił...
— Dobrze, dobrze, Hurliguerly — odrzekłem, kładąc z uśmiechem rękę do kieszeni, chrzcij mię ile ci się tylko podoba, a oto piastr na buteleczkę wisky, którą wypijesz za moje zdrowie w najbliższej oberży...
— Na wyspie Bennet albo Tsalal! — zawołał stary rozpromieniony cały, chowając monetę. — Oj, niby to wielu jest takich Atkinsów chcących żyć w lodowem pustkowiu?...