Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 56 —

ten ładunek. Sam zaś kapitan korzystając z czasu, podpłynął wyżej jeszcze do bieguna.
Po upływie miesiąca, odpowiednia ilość pianki przysposobioną została, a ludzie, którzy tem zajęci byli, nie mogli się skarżyć na najmniejszą krzywdę, ani posądzać nawet o jakiekolwiek złe zamiary czarnych mieszkańców wyspy Tsalal.
To też za powrotem swym, kapitan Wilhelm Guy zapragnął raz jeszcze zwiedzić osadę Klock-Klock. Zostawiwszy więc na pokładzie Oriona sześciu ludzi uzbrojonych, którym zalecił baczność na wszystko, i zabronił surowo dopuszczania krajowców na statek, udał się na ląd z resztą swej załogi.
Otoczony kilku setkami swych podwładnych, wyszedł Too-Wit na spotkanie gości, wiodąc ich do osady wązkiem przejściem wśród wzgórz z kamienia steatydowego, jakiego Artur Prym nie widział nigdzie potem. Niekiedy przejścia te tworzyły tak ciasne wąwozy, że pojedyńczo tylko jednemu za drugim, można było przecisnąć się przez nie.
Jakkolwiek miało to do pewnego stopnia pozór jakowejś zasadzki, kapitan Wilhelm Guy wszakże spokojny był zupełnie.
Wyprzedzając trochę towarzyszy, Artur Prym i Dick Peters oraz marynarz Allen, zobaczywszy zwieszające się u drzewa niezmierne grona jakiegoś szczególnego gatunku orzechów, zeszli trochę na bok, by zerwać z nich parę i posmakować, gdy nagle, silne trzęsienie gruntu powaliło ich na ziemię, a całe bryły kamieni przygniotły ich tak, że chwilowo stracili przytomność.
Przyszedłszy do siebie, uważali się za pogrzebanych żywcem. Artur i Dick znaleźli się obok, Allen jednak nieco dalej przygnieciony wielkiemi bryłami, nie miał już nigdy wrócić do życia.
Torując sobie drogę w steatydowem zwalisku dużemi, ostremi nożami, które z przezorności mieli zawsze w swych