Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 23 —

mnie wzrok bystry, badawczy. — Dla czego mówisz mi pan o morzu antarktycznym? — dodał, chwytając mię za rękę.
— Nie miałem nic szczególnego na myśli, mówię o niem tak samo, jak o każdej innej stronie świata, jak np. o biegunie północnym — odpowiedziałem spokojnie.
Kapitan stał nieruchomo, zdawało mi się tylko, że łzy zabłysły w jego oczach; aż po dłuższej znowu chwili, jakby usiłując dać nowy bieg swym myślom, rzekł zwykłym sobie cichym głosem:
— Biegun południowy, któż śmiałby się tam zapuścić!...
— Dosięgnąć go jest rzeczą niemożebną, nawet zupełnie bezpożyteczną — odparłem — wszakże znajdują się ludzie umysłów dość awanturniczych, by przedsiębrać podobne wyprawy.
— Tak jest, umysły awanturnicze — szepnął kapitan Len Guy.
— Co więcej, same nawet Stany Zjednoczone popierają wyprawę Karola Wilkes’a.
— Stany Zjednoczone, mówisz pan? Twierdzisz, że jest przedsięwziętą wyprawa do mórz antarktycznych? Czy to rzecz pewna?
— Najpewniejsza w świecie. Jeszcze bowiem przeszłego roku, przed mym wyjazdem z Ameryki, dobrze we wszystko zaopatrzony okręt wypłynął w tym celu na morze, i w obecnej chwili, mając rok cały za sobą, kto wie czy śmiały Wilkes nie posunął się już znacznie dalej od wszystkich poprzedników swoich, którzy kiedykolwiek tą samą co on podążali drogą.
Kapitan pogrążył się znowu w zadumę, a po chwili rzekł:
— Jeżeli wszakże Wilkes zdoła przebyć koło biegunowe i lodowce tamujące dalsze ruchy podróżnych, w każdym razie wątpię aby posunął się dalej, aniżeli...