Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 20 —

Postanowiłem więc uzbroić się raz jeszcze w cierpliwość i przeczekać niepogodę, bacząc wszakże pilnie przez zalewane deszczem okno mego pokoju, na każdą zmianę, na każdy ruch w przystani.
Tak upłynęły mi długie dwie godziny, a jak się to często na Kerguelen zdarza, wiatr zmienił nagle swój kierunek i popędził w bok deszczowe chmury.
Coprędzej ubrałem się w futro, nasunąłem na głowę czapkę i pospieszyłem na brzeg. W tej właśnie chwili do spuszczonej łodzi Halbran’a schodziło dwóch ludzi, jeden z nich siadł na ławie, drugi ujął wiosło. Łodź pomknęła szybko i za chwilę człowiek siedzący wyskoczył z niej na brzeg przystani.
Poznałem w nim kapitana. Bez chwili namysłu podszedłem ku niemu, nie zwracając uwagi na widoczne w jego twarzy niezadowolenie, rzekłem
— Chcę prosić pana o chwilkę rozmowy.
Zagadnięty zwrócił na mnie bystre spojrzenie czarnych jak węgiel ócz swoich, w których głębi widniał dziwny jakiś smutek, i po chwili głosem cichym, prawie szeptem, zapytał:
— Pan jesteś tu obcym?
— Tak jest — odpowiedziałem — obcym na Kerguelen.
— Narodowości angielskiej?
— Nie panie, amerykańskiej.
— Przyjemnie mi — rzekł kapitan, składając mi sztywny ukłon, na który równie ceremonialny gest był odpowiedzią z mej strony.
— Zdaje mi się — rzekłem bez zwłoki czasu — że właściciel oberży pod Zielonym Kormoranem, przedstawił wczoraj panu moję propozycyę.
— Propozycyę zabrania pana na mój statek? — zapytał kapitan.
— Tak właśnie.