Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 4 —

przyprawionem własnoręcznie mięsem z petrela, które smakuje nieźle, gdy się ma dobry apetyt, i w ogóle nie mogę się skarżyć na przyjęcie pod „Zielonym Kormoranem”, za co jestem panu szczerze wdzięcznym. Lecz jeśli się nie mylę, już dwa miesiące upływa od czasu, jak w tym oto porcie opuściłem pokład chilijskiego statku, a pora zimowa, przyznasz to pan sam, nie jest tu nazbyt ponętną.
— Więc naturalnie masz pan już wielką ochotę wrócić do ojczystego Connecticut’u i jego stolicy Prowidencyi, która to ziemia również i moją jest ojczyzną. A może też pilno już panu, po trudach nużącej podróży zapuścić w rodzinnym gruncie głębsze korzenie?...
— Człowiekowi jak ja, mającemu już z górą lat 40, który przez długie lata wiódł życie wśród ciągłej zmiany, jaką dają podróże, trudno jest bardzo osiąść na miejscu i jak pan mówi, „zapuścić korzenie.”
— No, no! — odpowiedział Amerykanin, mrużąc filuternie prawe oko — sprobuj pan tylko osiąść na miejscu, a wnet nietylko korzenie, ale i konary odrastać poczną...
— Bywa tak w świecie, mój dobry panie. Zdaje mi się jednak prawdopodobniejszem, iż skoro dotąd nie mam rodziny, ród mój zaginie wraz ze mną. Co innego pan, który jesteś tu już drzewem i to ładnem drzewem...
— Dębem panie Jeorling, dębem zielonym — wtrącił z widocznem zadowoleniem oberżysta.
— I nie żałujesz pan z pewnością, że spełniłeś ogólne prawo nadane nam przez naturę, która, obdarzywszy nas nogami do chodzenia...
— Dała nam też na czem spocząć — dokończył Atkins jowialnie. — Od lat piętnastu — ciągnął dalej — siedzę sobie wygodnie w Christmas, wraz z moją żoną Babtystą i sześciorgiem dzieci, z których najmłodsze, jak młode koty, wdrapują mi się jeszcze na kolana...