Strona:Juliusz Verne-Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce.djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na drugi dzień, o godzinie czwartéj z rana, dwaj myśliwcy, jak wrośli do siodeł, trzymając psy na sforach, czatowali w cienistym gąszczu na przybycie stada gruboskórnych. Ze świeżych tropów poznali, że słonie przychodziły gromadnie do kałuży gasić pragnienie. Obadwaj strzelcy uzbroili się w sztućce gwintowane, nabite eksplodującemi kulami. Pół godziny upłynęło na czatowaniu, gdy nagle zaszeleściały gałęzie, a o pięćdziesiąt kroków zaczęło się coś w gąszczu poruszać.
Anglik pochwycił za broń, lecz Bushman powstrzymał go za ramię i dał znak, aby miarkował swoję niecierpliwość.
Wkrótce ukazały się olbrzymie cienie; słychać było jak gąszcze roztwierały się pod naciskiem ogromnych cielsk; drzewa trzeszczały, deptane krzaki z szelestem kładły się na ziemi; sapanie głośne przedzierało się przez gałęzie. Było to stado słoni. Pół tuzina olbrzymich zwierząt, tylko nieco ustępujących wielkością swym indyjskim krewniakom, wolnym krokiem posuwało się ku kałuży.
Rozwidniający się coraz bardziéj dzień, dozwalał sir Johnowi podziwiać te potężne zwierzęta, mianowicie też jeden ogromny samiec zwrócił jego uwagę. Wypukłe jego czoło rozkładało się pomiędzy dwojgiem niezmiernych uszów, spadających aż do piersi. Kolosalne rozmiary zwierza mrok jeszcze zwiększał. Słoń wywijał żywo trąbą ponad krzewami, a zakrzywionemi kłami uderzał w pnie drzew, jęczących pod temi ciosami. Zdawało się, jakoby zwierzę przeczuwało blizkie niebezpieczeństwo.
Bushman pochyliwszy się ku sir Johnowi, szepnął mu do ucha:
— Czy podoba się panu ten kawaler?
Anglik skinął potwierdzająco.
— A więc postaramy się oddzielić go od stada.
W téj chwili słonie zbliżyły się do brzegu kałuży; nogi ich gąbczaste lgnęły w błotnistym ile. Wciągały one trąbami pewną ilość wody, a wzniósłszy je z głośném gulgotaniem wlewały w gardziele. Wielki samiec z wielką niespokojnością roz-