Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tnych pryzmatów, które zdawały się stanowić jedyny materyał asteroidy.
Poszukiwania ich nie miały pozostać daremnemi.
Po za wielkim odłamem skały, której szczyt wznosił się jak piramida ku niebu, oczom ich przedstawił się rodzaj wąskiej galeryj, lub raczej ponurego korytarza, wykutego w boku góry. Weszli tam bezzwłocznie przez otwór wznoszący się na dwadzieścia metrów mniej więcej nad powierzchnią morza.
Kapitan Servadac i dwaj jego towarzysze posuwali się czołgając wśród głębokich ciemności, przytrzymując się ścian tunelu, badając grunt pod nogami. Z huku, który się wzmagał, wnioskowali, że główny krater niedaleko musiał się znajdować. Najwięcej obawiali się by nagle nie zostali zatrzymani przez jaką ścianę, niepodobną do przebycia.
Ale kapitan Servadac miał ufność niewzruszoną, która udzieliła się hrabiemu i porucznikowi Prokopowi.
— Dalej! dalej! — wołał. — W wyjątkowych okolicznościach należy uciekać się do środków wyjątkowych! Ogień jest zapalony, komin niedaleko! Natura dostarcza paliwa! Do licha! tanio będziemy się wygrzewać!
Temperatura wynosiła wtedy najmniej piętnaście stopni ponad zerem. Gdy wędrowcy opierali ręce o ścianę krętej galeryi, czuli gorąco. Zdawało się, że skalista materya, z której góra