Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się w kącie. — A to hałaśliwe rzemiosło! Zasnąć nie można!
I głucho mruknął.
— Co ci jest, Ben-Zuf? — zapytał kapitan.
— Nic, panie kapitanie. Coś mi się przyśniło.
— Niech cię licho porwie!
— Choćby zaraz —mruknął BenZuf, — byle to licho nie robiło wierszy.
— Niedźwiedź ten popsuł mi natchnienie? — zawołał kapitan Servadac. — Ben-Zuf!
— Jestem panie kapitanie! — odrzekł ordynans, — wstając i podnosząc jednę rękę do czoła, a drugą wyciągając wzdłuż spodni.
— Nie ruszaj się, Ben-Zuf nie ruszaj się! Mam przynajmniej zakończenie ronda!
I natchniony Hektor Servadac wygłosił z poetycznym ruchem:

Zawierz mojej czułości!
ci przysięgam
Być ci wiernym w miłości
Ażeby...

Zaledwie ostatni ten wyraz został wymówiony, gdy kapitan i Ben-Zuf rzuceni zostali twarzami o ziemię z niesłychaną gwałtownością.