Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po wrzawie nastała cisza; musiał więc być jakiś tego powód, którego nieznajomość zwiększała niepokój.
Przezorność nakazywała zgasić światło; gdyż jeźli zwierzęta uciekły spłoszone zgrają włóczęgów włóczących się po drogach Bundelkundu, należało ukryć światło aby nie zdradzić smutnego naszego położenia.
Teraz już nawet plusk wody nie zakłócał milczenia; wietrzyk ustał; nie można było zmiarkować czy prąd popychał jeszcze statek ku wybrzeżom. Ale dzień zapewnie lada chwila zabłyśnie i rozpędzi mgły, które teraz zapełniały już tylko niższe strefy powietrza.
Spojrzałem na zegarek, była godzina piąta; mgła nie ustępowała, nie mogliśmy jeszcze nic dojrzeć; trzeba było uzbroić się w cierpliwość.
Pułkownik Munro, Mac-Neil i ja wyglądaliśmy oknem salonu; Fox, Kalut i pan Parazard wyglądali z sali jadalnej; Banks i Stor byli w wieży, a kapitan Hod siadł jak na konia na olbrzymi grzbiet naszego słonia tuż koło jego trąby, niby majtek na przodzie okrętu, i wszyscy wyczekiwaliśmy niecierpliwie aż który pierwszy zawoła: Ziemia!
Nareszcie pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły mgłę; na południo-wschodzie ukazał się brzeg jeziora; a w oddali lesiste wzgórza.
— Ziemia! krzyknął kapitan Hod.
Pociąg nasz pływający znajdował się wtedy o jakie dwieście metrów od przystani Puturia, ale oddalał się od niej popychany wiatrem północno-zachodnim jaki zrywać się zaczął. Wybrzeże zdawało się zupełnie puste, nie widać było ani ludzkiej jakiejś istoty, ani zwierzęcia. Jak okiem dojrzeć można było wśród drzew, ani śladu fermy, lub pomieszkań; zdawało się więc że można wylądować bezpiecznie.