Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dnia 20. września, o jedenastej rano, po śniadaniu, jedni z nas siedzieli pod werandą, inni w salonie Steam-House. Stalowy Olbrzym pędził z prędkością 9 do 10 kilometrów na godzinę. Przed nami, wśród pól bawełnianych i zbożowych, roztaczała się szeroka droga, ocieniona wielkiemi drzewami. Czas był prześliczny, słońce dogrzewało. Mocno żałowaliśmy że nie było „municypalności“ któraby kazała polewać drogę, gdyż wietrzyk unosił kłęby drobniutkiego białego pyłu, poprzedzające nasz pociąg. Wkrótce, jak okiem dojrzeć było można, powietrze zapełnione było tak niezmierzonemi tumanami kurzu, że najgwałtowniejszy simun szalejący w pustyni, nie mógłby spowodować większych.
— Co może być powodem tak bezmiernego kurzu, kiedy wietrzyk jest tak lekki? zapytał kapitan Hod.
— Kalagani nam to wytłumaczy, odpowiedział mu pułkownik Munro.
Przywołany, Indus wszedł na werendę, i popatrzywszy na drogę, rzekł:
— Jest to długa karawana zmierzająca ku północy i tak jak uprzedziłem pana inżyniera, składa się zapewne z Benjarisów.
— Zapewnie napotkasz w niej twoich dawnych towarzyszy, rzekł mu Banks.
— Bardzo być może, bo długo przebywałem wśród tych koczujących pokoleń.
— Czy zamierzasz opuścić nas i przyłączyć się do nich?
— Bynajmniej, panie, odpowiedział.
Indus nie mylił się; po upływie pół godziny, Stalowy Olbrzym, pomimo całej swej potęgi, musiał się zatrzymać niemogąc posuwać się dalej. Ale zato ciekawy widok przedstawił się naszym oczom.