Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O nie, Foxie, nie, to moja rzecz! rzekł stanowczo kapitan Hod.
— A! mój kapitanie, rzekł Fox z łagodnym wyrzutem, ja liczę mniej o siedmiu — dopiero trzydziestu ośmiu!
I w takiej chwili oni obliczali zabite tygrysy.
— Żadnemu z was wejść nie pozwolę! krzyknął Banks.
— Znalazłby się inny sposób, rzekł wtedy Kalagani.
— Jakiż? zapytaliśmy jednocześnie.
— Podkurzyć jaskinię, odpowiedział. Wtedy zwierz zmuszony będzie z niej wyjść, i można będzie zabić go bez wszelkiego niebezpieczeństwa.
— Kalagani ma słuszność, rzekł Banks. Trzeba co prędzej naznosić zielska i suchych gałęzi i zatkać niemi otwór. Wiatr pędzić będzie do wnętrza dym i płomienie — nie chcąc zostać spaloną, tygrysica musi wyjść.
— I wyjdzie najniezawodniej, rzekł Kalagani.
— Zgoda! zawołał kapitan; czekamy aby ją powitać.
W mgnieniu oka ułożono przed otworem jaskini wielki stos suchych traw i gałęzi, jakich nie brakowało w zaroślach. Żaden szmer nie dochodził nas z wnętrza jaskini, i nic nie widać było w ciemnej prowadzącej do niej norze. A jednak usłyszany pierwej ryk, niezawodnie ztąd wychodził.
Podpalono stos. W jednej chwili buchnął płomień. Wiatr pędził do jaskini czarny i gęsty dym, który niezawodnie wkrótce oddechać w niej nie dozwoli.
Niebawem rozległ się ryk daleko straszniejszy niż pierwszy. Zwierz uczuł, że go ostatniego pozbawiają przytułku — dym go dusił zmuszając do wyjścia z jaskini