Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do otworu zasadzki przysuwa się szczelnie otwartą klatkę żelazną na kółkach, i za podniesieniem klapy zwierzęta same do niej wchodzą, poczem bawoły przyprzężone do klatek, powoli dowożą je do kraalu, odpowiedział Van Guit.
Zaledwie wymówił te słowa, usłyszeliśmy krzyki dochodzące nas zewnątrz. Jednym tchem wybiegliśmy z zasadzki.
Jeden z Indusów przeciął na dwoje trzymaną w ręku laską, węża najzjadliwszego rodzaju w chwili gdy tenże miał rzucić się na pułkownika; był to ten sam Indus, który przed chwilą zwrócił moją uwagę. To wdanie się jego ocaliło pułkownika od niechybnej śmierci, gdyż krzyk usłyszany pochodził ztąd, że służący jeden z kraalu ukąszonym został przez tegoż węża i wijąc się po ziemi w boleściach, konał w konwulsyjnych drganiach.
Dziwnym trafem głowa ucięta znowu skoczyła na piersi służącego, zębami jej został pochwycony i nieszczęśliwy zarażony strasznym jadem zginął prawie w jednej minucie, tak że nie można było nawet go ratować.
Przerażeni tym widokiem zwróciliśmy się szybko do pułkownika.
— Czy nie jesteś choćby zadraśnięty? zapytał Banks chwytając go za rękę.
— Nic mi nie jest, odrzekł pułkownik, bądźcie spokojni. — Poczem zwracając się do Indusa któremu zawdzięczał życie, rzekł: Dziękuję ci serdecznie przyjacielu.
Indus odrzekł iż nie należy mu się żadne podziękowanie.
— Jak się nazywasz? zapytał pułkownik.
— Kalagani, odrzekł Indus.