Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem zwrócone ku mej piersi zabójcze narzędzie. Jedna sekunda, byłbym padł śmiertelnym ugodzony ciosem! i godzina oswobodzenia byłaby zarazem ostatnią życia mego godziną. Szczęściem, pan kapitan raczył poznać we mnie stworzenie należące do rodzaju ludzkiego, teraz więc powinienem tylko podziękować panom za uwolnienie z więzienia.
Wypowiedział to tak zabawnym tonem i z tak uciesznemi ruchami, iż zaledwie zdołaliśmy wstrzymać się od śmiechu.
— Jak to już miałem przyjemność oznajmić panom, kraal mój leży co najwięcej o dwie mile ztąd, byłbym bardzo szczęśliwy gdybyście raczyli zaszczycić go swoją obecnością.
— Z przyjemnością odwiedzimy pana, rzekł pułkownik Munro.
— Jako myśliwych, zaciekawia nas bardzo urządzenie kraalu, rzekł kapitan.
— Myśliwi! powtórzył Mateusz Van Guit, myśliwi! a wyraz twarzy jego przekonywał wymownie, iż nader mierny miał szacunek dla synów Nemroda. Zapewnie dla tego polujesz pan na dzikie zwierzęta, aby je zabijać? dodał zwracając się do kapitana Hod.
— Ma się rozumieć — i jedynie dlatego, odpowiedział tenże.
— Ja zaś staram się jedynie chwytać je, odrzekł z niewysłowioną dumą Van Guit.
— W takim razie nigdy nie staniemy się współzawodnikami! odpowiedział śmiejąc się kapitan.
Dostawca pokręcił głową — widocznie nie lubił myśliwych, ponowił jednak uprzejmie swoje zaproszenie. Właśnie zamierzaliśmy udać się do kraalu, gdy dały się