Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyklękła obok kanapy.
Poskoczyliśmy do pana Płońskiego, żeby tłomaczyć, zagadać. Odsunął nas, wychylony ku żoninym płaczom.
— Nasz syn... — Stary szukał po wszystkich kieszeniach, na piersi, a nie znalazłszy jakoby niczego, ręce opuścił i nagle zawołał sądnym głosem: Mój syn, panowie! Ale gdzież — zawołał strasznym głosem. — Mój syn! Ale gdzież indziej tak się kamieniem położę?! Gdzież indziej płacze topola takim piorunem rozdarta?!
Ciszę ścian, czarne okna, wiatr i oddech lasów zmięszawszy w jednym ruchu — tu jest mój kraj — zakończył.
Ku tym słowom wyjrzała z nad mleka bura głowa Kujona. — Ma się rozumieć — westchnął łagodnie — pan szanowny przywiązał się. Wszyscy się w końcu przywiązujemy.
Nie dali choremu mówić. Musiał wysłuchać, zrozumieć, głaskany drobnemi dłońmi, przytwierdzony ramionami gospodarza.
— Bo cóż — żebrał pan Płoński u trybunału dobrych uśmiechów Kujona. — Matka mi ciągnie w świat za ostatnim synem, a tymczasem tu przecie wypada końca pilnować.
— Końca nie końca — wykręcił się Kujon.
— Jakiż może być koniec?! — Żarliwe wyrzuty, nikłe westchnienia, wstrząsane wielkim żalem i wszystek wdzięk zlękniony — mało tego było pani Płońskiej — jeszcze łzy... — Jakiż tu koniec może być, kiedyśmy za ostatnim chłopcem naszym nie poszli?