Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od balistyki, od piroksyliny, od wszystkich zegarów szrapnela...
Zatrzeszczała podłoga, krzesełko w tył odskoczyło, tuż przedemną majaczeje twarz Sylwiny, oczy płoną tak blisko: — Jeżeli się pan bał, — jabym się za pana nie bała. Jabym chciała za was wszystkich wszystkie kule dostać naraz, tu — w pierś!... Za was wszystkich, — za pana!
I przykłada me palce do twardych sklepień garbu.
Jakbym przez chwilę trzymał pocisk armatni, obłóczony perkalem.
— Za was wszystkich wszystkie kule!
— Ba, — wołam, cofnąwszy szybko ręce, — armaty lubią tęgich, prostych. Właśnie żołnierze są od tego, — właśnie my. Armaty też, proszę pani, mają swój smak, apetyt. Ba, — krzyczę coraz głośniej, aż trawa australijska kołysze się na kominku, — ludzi tęgich, prostych!
— Wszystko jedno jakich... — Mróz tchnął przez policzki Sylwiny. Obszukała się trwożnie rękami. — Wszystko jedno... Zupełnie wszystko jedno.
Odskoczyła na fotel. Chude, suche dłonie trzepotały w powietrzu.
Tego samego wieczora byłem u adjutanta, że u wdowy nie będę mieszkać, nie chcę i za nic nie mogę.
Naturalnie, że wyszukało się inną kwaterę, odczekałem jeszcze kilka dni i któregoś ranka:
— Trudno, proszę pani, przenoszą mnie do koszar.
Śnieg padał, na ulicach było jeszcze pusto, trzaskałem szablą o bruk, mali chłopcy biegli przodem, Sylwina szła obok w milczeniu.