Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

serwecie rozpartym, zawstydzeni, — gdy nam na głowy pamięć ojców położono a do rąk znamię jadła...
Dopiero pułkownik rozplątał całą okoliczność, bo się nadął proroczo i wypowiedział mowę, pełną dobroci oraz srogiego krzyku, od którego wszyscy się popłakali.
Gdyśmy przeszli nareszcie pod triumfalną bramą i w koszarach wszystkie rygory odbyli, — na miasto!
Krzywą, kusą uliczką mimo ubogich domów, przez plac, na którym stara wieża pamięta dawny czas. Na ulicach, jakby gwoździ rozsypano, taki zgrzyt kutych butów żołnierskich, które, gdzie mogą, spódnicom drogę w mroku zastępują.
My do cukierni! Tu w kwaśnych glorjach karbidowej jasności jemy ciastka po dziesięć i szyk czynimy, żeby fryzowane panny z za lady widziały, jak świetne „wychowanie“ wojsko z sobą przynosi.
Gdy się najemy, pójdziemy naprzeciw do restauracji, na inauguracyjną wieczerzę.
Ale czas jeszcze.
Siedzimy, patrząc na zgiełk mrocznej ulicy, wsłuchani w skrzek butów żołnierskich, przez który przebija się i prześwieca i lśni jasność kobiecych głosów, tak dawno nie doznana. Wierzyć się człowiekowi nie chce, że jeszcze tydzień temu stał w rowach światowego frontu, a dzisiejszego wieczora płoszy przez czarne szyby brzmienie niewieścich słów, które się plotą i szeleszczą po nocy, jak światło.
— Formalne imieniny, bracie — rzęzi nad talerzykiem Kujon — dobro wali na ciebie ze wszystkich stron, w ciastkach stoisz po pas, a jeszcze kolacja na widoku!