Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Po wielu dniach odbytej kary wrócił sierżant Trepka do kompanji i objął obowiązki służbowe.
Dziś pierwszy raz idziemy znów razem na ćwiczenia.
Nie odzywam się, nie przeszkadzam. Stoję pod drzewem koszarowego podwórza, opieram plecy o rozkwitłą gałąź i w ciszy rannego słońca podziwiam, jak Trepka „sprawia“ oddział.
Powiedzieć, że każdy ruch, najmniejszy gest, każde drgnienie odbywa się w myśl przepisu, — to mało. To — krzywda! Przepis jest płochą igraszką wobec tego, co robi Trepka.
Działa on w myśl nadziemskiej niejako, przedwiecznej harmonji postępowania sierżanckiego.
Żołnierze patrzą, słuchają i napawają się tą doskonałością.
Rostowicz modli się poprostu oczami.
Trepka stanął na miejscu, z którego będzie komenderować, ale które dotąd, póki sierżant milczy, jest jeszcze zwykłem, znikomem miejscem ziemskiem. Nabiera ono stopniowo powagi, w miarę jak Trepka przeciera w sobie chrypę i rozgania zakrzepłe śluzy.
Jeszcze ta kępka udeptanej trawy może się minąć z powagą szanownego swego losu. Sierżant odwrócił się nieco i uznał za konieczne splunąć poza siebie.
Lecz teraz już za późno, — kępka przechodzi do