Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziły go nadmiernie. Znał się na każdem rzemiośle jako tako, po drugie — otaczał zabobonną czcią wszystko, co się tyczyło służby. Każdą czynność wypełniał z żarliwem natchnieniem.
Gdy czyścił buty swoich kaprali, można było widzieć, jak ślina puszcza mu się z otwartych ust na widok glancu, który wreszcie puszczały stare przyszwy. Gdy w kuchni szorował miedziane garnki, można go było złapać, jak się przegląda w wypucowanej pokrywie i, głaszcząc polerowane brzegi, nadaje pokracznej gębie srogi wyraz twarzy sierżantów.
Gdy roznosił książkę raportów, ściskał ją w ręku, że kałuże potu zostawały na ceratowej okładce. Wręczając koperty z napisem „tajne“, zamykał oczy i robił wtył zwrot, by oko jego nie padło przypadkiem na zakazane pismo.
Skrycie oddawał honory oficerskim koniom. Cóż mówić o samych oficerach!
Gdy rozmawiał ze smukłym dowódcą kompanji, jak stęsknione zwierzę zdawał się obwąchiwać postać „wyższego człowieka“. Gdy rozmawiał z dowódcą plutonu, wybierał między „murowaną postawą zasadniczą“, a krótkim porykiem najwierniejszego śmiechu. Przed kapelanem pułkowym mało brakowało, by klękał. Do dowódcy bataljonu naszego nie chciał nigdy iść, „za Boga“, że się wstydzi, a na widok dowódcy pułku chował się tak, że nie można go było znaleźć.
Żołnierze cenili cześć i zdumienie, jakie Rostowicz żywił dla tajemniczych urządzeń zorganizowanego życia wojskowego, natomiast podoficerów doprowadzała wierność rekruta do pasji.