Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Żołnierzom zabrakło granatów.
— Co jest?! — wołał Trepka.
Z rozbitego okopu, odwalając na boki całe kupy pałub, wyłonił się powyżej piersi — Rostowicz. Jego skrzekliwy śmiech wprawił w zdumienie całą kompanję, Śmiał się, ręce mając pokrwawione, wargę rozciętą, oczy straszliwie podbite.
Zakurzony, utytłany w piachu, podobny był do ziemnego bałwana o śliskiej twarzy, zagniecionej z gliny, mułu i krwi.
— Co się tam dzieje?! — krzyczałem, zbiegając pośpiesznie.
Rostowicz wylazł z dołu i między „wrogiemi“ okopami okręcał się wolno dokoła. Już się nie śmiał, a tylko, jak ludzie prości, gdy szukają czegoś w pamięci, mruczał donośnie.
— A moja sitwa?! — ryknął nagle. — Też pobita?!
Z przeciwległego okopu wychyliła się roztargniona twarz Bylewskiego.
— Znaczy zdrów, — moja sitwa!!
Więcej Rostowicz nie mógł gadać, bośmy wkroczyli „jako władza“ i zaczęli „raz na zawsze“ „robić porządek“.
Wypadek z granatami ręcznemi uporządkował stosunek kompanji do Rostowicza. Żołnierze uznali go oficjalnie za dobrego kolegę, wyręczając się poczciwym dzikusem przy każdej sposobności.
Zastępował wszystkich na dyżurze, roznosił raporty do podpisu, zamiatał, cerował, szedł do skrobania ziemniaków, pompowania wody. Nie można powiedzieć, by zastępstwa, których się podejmował, tru-