Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czył. Jeszcze przed obiadem musieliśmy przerobić rzucanie ręcznemi granatami.
Było to ulubione ćwiczenie kompanji. Wśród dużej polany zagajnika dzieliło się żołnierzy na dwie partje. Każda z nich zajmowała wykopaną przez saperów pozycję i drewnianemi pociskami obrzucała stronę przeciwną. Ryku, wrzasków, harmideru było przy tem coniemiara. Żołnierze przenosili ogień, prowadzony drewnianemi butlami, ze skrzydła okopów na skrzydło, wykonywali ataki, salwy, skombinowaną napaść i obronę. Dochodzili przy tem do takiej zręczności, że mogli przez kilka minut pozostawać w ukryciu, podczas gdy nad głowami od jednej strony walczącej do drugiej utrzymywał się, niby półkoliste sklepienie, nieustanny lot rozpędzonych „granatów“.
Dziś ciągłość rzutu rwała się. Białe butle przelatywały wciąż ku jednemu skrzydłu, bijąc w to samo miejsce tak silnie, że aż się kurzawa nad niem unosiła, podobna do kurzu prawdziwej bitwy.
Trepka przerywał ćwiczenie, obydwu stronom rozdzielał „po równości“ drewniane maczugi, znów otwierał ogień i znowu kończyło się tem samem. Ciężki bieg rzutów kołysał się zpoczątku miarowo nad walczącymi, po chwili jednak tracono równowagę i wszystkie pałuby rżnęły w to samo miejsce ciężkim rozmachem.
— Bij! Bij! — huczało wzdłuż okopów.
Z kąta, w który godziły pociski, nikt się już nie bronił. Na błysk sekundy wychyliły się jeszcze rozczapierzone palce, i ostatni raz trysnął niesamowity wrzask.