Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oblizał dolną wargę, wykonał ukłon i zaczął odchodzić. Była to czynność bardzo złożona, pomieszana z osobliwem napięciem pleców, na których czuł spojrzenie władz, pełna dumy z samego siebie, a wraz pokornej chęci przypodobania się kolegom.
Wzięli go między siebie, oklepali ciężkiemi łapskami, dali papierosa. Długą chwilę cieszył się, ciągnął dym „po kawalersku“, udawał psa, kota, osła, różne zwierzęta i ptaki. Wtem, jakby sobie przypomniał, że został dziś wyróżniony szczególnie ważną rozmową z władzami. Podniósł się szybko, wprost na głowy kolegów otrzepał z igliwia mundur i stanął zbożnie obok kozła z karabinami.
— Rostowicz, — wołały znowu wygi kompanijne.
Nie słuchał, otrząsał się skromnie z niesfornych głosów, wodząc za władzą szparkami wiernego spojrzenia.
Czuło się jego wzrok na rękach, na mundurze, na butach, — jak psie lizanie.
— Do cholery mnie doprowadzi ten rekrut, — żachnął się Trepka.
— Bo co?
— Bo to, panie podporuczniku, nie jest człowiek — a zwierzę. Przyszło to do pułku nędzne, gołe, z głodu zdychające. Taka przecie u nas ciężka służba, a ten cieszy się ze wszystkiego i tyje. Tyje w oczach! Po każdem żarciu mu przybywa. Jak dziś na obiad zje, to już popołudniu ma to żarcie na gębie nowem sadłem wypisane. I wszystko zrobi, co mu zadasz. Każdą orkę. Posłuszne toto, jak zwierzę. To nie jest człowiek, panie podporuczniku, — to jest masło!
Nie miałem czasu słuchać, odpoczynek się skoń-